29.04. - 2.05.2017.
Zawiercie - Morsko - Bzów - Żelazko - Łazy
W sobote odbył się biwak wędrowny, trwający cztery dni. O godz. 6.30 spotkaliśmy się na dworcu PKP, by dojechać do Zawiercia skąd miała się zacząć nasza wędrówka. Wszyscy obawialiśmy się o pogodę, ponieważ od kilku dni w Pszczynie padał deszcz i panował ziąb, ale pogoda była wręcz idealna na wędrówkę. Po kilku godzinnym marszu, docieramy do ośrodka Morsko, pod zamkiem. Był to ogromny hotel z polem namiotowym, gdzie były również domki do wynajęcia. Mikołaj poszedł nas zameldować, a reszta miała czas na posiłek i odpoczynek. Zaraz po tym, podzielił nas na dwie grupy: jedna rozstawiała namioty, a druga zbierała drewno na ognisko. Będąc w grupie drugiej, wzięłam się do wyznaczonej roboty. Po godzinnym patrolowaniu lasu, wracamy na pod obozowisko, gdzie naszym oczom ukazują się dwa namioty i góra patyków. Szybko zakwaterowaliśmy się i poszliśmy na obiad. W menu najlepszą propozycją były dwa mizerne naleśniki z rakotwórczą nutellą robione w mikrofalówce, na które wszyscy się skusili. Po bardzo obfitym obiedzie wracamy na pod obóz, by połamać patyki na ognisko. Dodatkowym utrudnieniem, były częściowe mokre patyki, które przeżyły dzień wcześniej ogromną ulewę. Po 20 minutach męczarni w końcu się udało. Przy ognisku żartowaliśmy, pląsaliśmy i rozmawialiśmy. O! I piekliśmy kiełbaski ( czyli jedyny porządny posiłek w tym dniu ).
***
Nazajutrz obudziliśmy się o 6 z haczykiem. Razem z Marylką i Martyną mieliśmy w planach iść i się umyć. Ale po dłuższych poszukiwaniach w końcu nie znaleźliśmy łazienki, a wracając dostaliśmy jeszcze opieprz od Mikołaja, typu: „ Gdzie wy się szwędacie! ” i za karę robiliśmy śniadanie. W tym samym czasie przyjechał: Arek, Sabina i Kinga ( czyli Ci co mieli dojechać ). Po śniadaniu spakowaliśmy się , posprzątaliśmy po sobie i ruszyliśmy dalej. Naszym kolejnym celem był Bzów, do którego również mieliśmy 10km. Tam miał dołączyć do nas Dżejkop. Po drodze dwa razy uzupełnialiśmy zapasy w sklepach, nasze kolejne miejsce, gdzie mieliśmy spać nazywało się „Magdalenka”. Dotarliśmy. Po zidentyfikowaniu terenu, wszyscy ruszyli do łazienki. Jak się później okazało w budynku, było zimniej niż na dworze, a woda z kranu lodowata, dlatego też szansa na umycie się prysła jak bańka mydlana. Więc zawiedzeni poszliśmy rozkładać namioty. Lecz los nie jest taki okrutny, bo okazało się, że moi rodzice są całkiem niedaleko i mogą wpasć z jedzeniem. Tym sposobem zdobyłam cały worek zapasów. Wieczorem odbyło się ognisko, a noc była taka zimna, że wszyscy się kleili do tego ogniska. Nagle nakazano ustawić się w dwu-szeregu i iść za Sabiną. Jak się później okazało odbyło się przyrzeczenie harcerskie. Jak tylko Mikołaj zaczął grać na gitarze „ Harcerskie Ideały” wszyscy wiedzieliśmy o co chodzi, a ja zaczęłam płakać. Krzyże dostali Maks Sz. i Ania S.
***
Noc była bardzo mroźna! A kiedy się obudziliśmy w namiocie było tak duszno, że nie dało się oddychać. Pogoda była mniej wietrzna niż wczoraj. Śniadanie było spokojne, dopóki coś małego i włochatego nie zabrało nam ze stołu kanapki z dżemem. Jak się później okazało był to Dżeju. Bliźniaki rzucili się na niego, a on na kolejne kanapki. Po tym bardzo czułym przywitaniu, poszliśmy się zbierać. Przed nami było kolejne 10km drogi. Mnie po drodze złapała alergia, ale gdy Mikołaj krzyknął: „Uwaga! Lotnik! Wszyscy kryć się!” To nagle znajduje się siłę i rzuca się w krzaki. Wreszcie docieramy do Ogrodzieńca, gdzie robimy 3-godzinną przerwę podczas której zwiedzaliśmy zamek i kupowaliśmy pamiątki. Po przerwie ruszamy dalej. Wreszcie docieramy do kolejnegu punktu naszej podróży, Żelazka. I tu nareszcie mogliśmy się umyć. Ośrodek ciepły, czysty i bez grzyba pod prysznicem. Poszliśmy na obiad, a tam Dżejkop poznał swoją pierwszą kobietę… A mianowicie 2-letnią Zuzie, która cały czas gadała o swoich pięciu pieskach, które nazywają się pieski. Po ciepłym posiłku przyszedł czas na męczarnie z namiotami. Wiatr jak na złość wiał coraz mocniej. Było tak zimno, że chodziło się do budynku, żeby się ogrzać i pracować dalej. Po godzinnej targaninie udało nam się rozłożyć namioty. W namiotach piliśmy ciepłą herbatę i grzaliśmy się w śpiworach. Dzień został zamknięty ogniskiem obrzędowym, które następnie przeistoczyło się w normalne ognisko. Na nim śpiewaliśmy, pląsaliśmy i przeżywaliśmy kolejne wspaniałe chwile.
***
Kolejny dzień był również idealny na wędrówkę. Był to ostatni dzień naszego biwaku. Każdy był wycieńczony, a w dodatku wszystkim skończyło się jedzenie. Na przerwie jednak Dżejkop znalzł rozwiązanie i zaczął jeść Vegetę z margaryną i nic nie dało mówienie mu, że będzie miał kamień w żołądku, albo będzie miał sklerozę. Na stacji PKP, czekała na nas mała niespodzianka. Moi rodzice, przygotowali nam ciepły posiłek, który wszyscy zjedliśmy ze smakiem i tak minął nam kolejny biwak wędrowny.