Za chwilkę
obóz! Zostały jeszcze cztery dni! Tak bardzo się niecierpliwiłam, że
postanowiliśmy pojechać razem z rodzicami i Martynką na miejsce obozu, czyli do
Jerzwałdu, który był od nas oddalony o 40 km. Obóz miał miejsce na polanie
Krupówki, która była przepięknym miejscem. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, przywitaliśmy
się ze wszystkimi (czyli z kadrą). Następnie, kadra po całym dniu pracy, poszła
popływać. Plażę mieliśmy zaraz koło podobozu. Woda była bardzo ciepła z powodu
kilkudniowych upałów. W końcu musiałam już jechać, lecz mówiłam sobie w duchu
jeszcze tylko trzy dni i znów powrócę w to miejsce. Pożegnałam się i pojechałam
na pole campingowe. Nie wiedziałam jednak, że mój tata dogadał się z druhem
komendantem i mieliśmy jutro tam znowu przyjechać, tylko z przyczepą. Rankiem
spakowaliśmy się i ruszyliśmy na podobóz, a tam wzięliśmy się do pracy. Przed
przybyciem obozowiczów wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik.
Musieliśmy między innymi grabić siano, rozstawić połowę namiotów, itp.
Wieczorami zwykle chodziliśmy się kąpać i siedzieliśmy przy ognisku. W ostatni
dzień, przed przybyciem harcerzy, męska płeć zaczęła tworzyć wartówkę, która
znajdowała się jakieś 2,5 m nad ziemią. Wejście na nią zapewniała drewniana
drabinka. Szczerze mówiąc ze wszystkim uporaliśmy się na styk.
5 sierpnia
na polane Krupówki, przyjechali obozowicze. W tym momencie rozpoczął się mój
kolejny obóz, byłam bardzo szczęśliwa. Najpierw dh. Karol oprowadził wszystkich
obozowiczów (łącznie ze mną), po całym podobozie, a następnie wszyscy wzięliśmy
się do rozkładania reszty namiotów. Nareszcie rozpoczął się ten (chyba)
najbardziej wyczekiwany moment… Przydzielenie do namiotów… Zostałam
przydzielona do namiotu nr. 4 razem z Anką, Karoliną (były w moim wieku) i z Sarą
oraz drugą Karoliną. Nie do końca byłam pewna, czy będzie mi dobrze w tym
zastępie, ale jak się później okazało był to świetny i najwspanialszy zastęp
pod słońcem.
Niestety po czterech dniach obozu, młodsza Karolcia musiała od nas
odejść, ponieważ bardzo tęskniła za mamą (zresztą jak prawie wszystkie dzieci, które nie miały
przynajmniej 12 lat) i wolała być bardziej w towarzystwie swoich koleżanek niż w naszym. Nastąpiła więc „wymiana”,
ponieważ za Karolinkę, przyszła do nas Pola, czyli kolejna dziewczyna w moim
wieku ;) W tym momencie w naszym namiocie były cztery trzynastolatki i jedna jedenastolatka,
z którą uczęszczam do tej samej szkoły, czyli Sara. Sara też bardzo tęskniła za
mamą i chciała nawet pojechać do domu, ale po trzech dniach, magicznie jej
przeszło i była osobą nie do poznania. Wiadomo rozmawiała z mamą itd. ale jej
humor niejednych zaskakiwał. Razem z moim zastępem robiliśmy, różne cuda, np.
pajęczynkę, czyli tzw. tablice ogłoszeń. By stworzyć to dzieło, użyliśmy dużą
ilość czerwonej taśmy i papierki po cukierkach i czekoladzie, czyli po
słodyczach. Przez cały obóz, opiekunem naszego obozu, był dh. Kacper, czyli
Pulpet. Tak szczerze mówiąc to był to jedyny w swoim rodzaju obóz, połączony z
wodniakami, a Pulpet, Karolcia i Anka takimi właśnie wodniakami byli. Oprócz
dziwnych pomysłów, mój zastęp brał udział również w różnych grach, zarówno
nocnych jak i terenowych „dziennych”. Jedną z takich gier dzienno - nocnych,
była gra polegająca na odnalezieniu swojego spadochroniarza, który rozbił się
gdzieś i czeka na ratunek. By rozpoznać swojego spadochroniarza podzielono nas
na patrole i dano nam bibuły jako życia, np. koloru różowego. Nasz
spadochroniarz miał mieć ten kolor również na ramieniu. Jednak wielkim
utrudnieniem, byli partyzanci, którzy mogli nas zabić (zrywając bibułkę) i (co
najważniejsze) nie mogli nas dopuścić do spadochroniarzy, których musieliśmy
uratować i przenieść na podobóz. Rozbitki znajdywały się w lesie, a
przeniesienie ich i nie umarcie jednocześnie utrudniał ograniczony czas, tym
bardziej, że musieliśmy ich jeszcze znaleźć. Gra się rozpoczęła i ja razem z
moim patrolem ruszyłam w las. Lecz niestety zaraz po tym zamiast znaleźć
spadochroniarza znaleźliśmy partyzantów, którzy za jednym razem wybili cały mój
patrol. Zostałam sama, wiedziałam, że mi się pewnie nie uda, lecz szukałam
dalej. Niestety gra się skończyła i wszyscy wrócili na podobóz… Oczywiście było
jeszcze dużo więcej podobnych gier, lecz oprócz nich odbył się mój pierwszy obozowy
chrzest… Nie wiedziałam co to jest, ponieważ rok temu na obozie niestety się
nie odbył. Zaczęło się od tego, że należało założyć stroje kąpielowe i wymyślić
sobie strój leśnego człowieka. Niewiele myśląc skombinowałam sobie spódnice.
Nagle gwizdek i rozkaz, by ustawić się w dwu szeregu. Następnie wydano komendy
aby stanąć tak aby druh mógł przejść między nami(między pierwszym, a drugim
szeregiem), a nasze twarze były skierowane ku niemu. Jak się później okazało nasz
chrzest składał się z trzech części i to była właśnie ta pierwsza… Pulpet
przyszedł z wielkim wiadrem błota i zaczął nas smarować, a my stojąc na
baczność nie mogliśmy się ruszać. Najczęstszą ofiarą błota padały włosy i
policzki, to było straszne i zarazem śmieszne przeżycie. Następnie ubrani w
same stroje kąpielowe i japonki poszliśmy do lasu. Tam na gruntowej drodze
staliśmy w dwu szeregu i słuchaliśmy instrukcji dh. Mikołaja. Mieliśmy okrążyć
wszystkie drzewa, przy tym kiedy słudzy (czyli Ci którzy mieli już chrzest)
będą nas biczować gałęziami, następnie musieliśmy, przejść pod jedną ławką a
nad drugą przeskoczyć. Później na kolanach mieliśmy przejść znowu do ścieżki.
Było to niezwykle bolesne, ale i satysfakcjonujące i mimo, że miałam na sobie
tylko strój, nie miałam żadnego kleszcza ;) Ostatnia próba polegała na tym, że
musimy tańczyć wokół ognia, spalić nasze ciuchy (oczywiście te leśne) i
spróbować czegoś bardzo dziwnego i jak się później okazało w skład tego czegoś
wchodziły przyprawy, maga oraz środek na przeczyszczenia. O tak, ale ja
uwielbiam harcerstwo ;)) oczywiście oprócz takich szalonych rzeczy, były też
stonowane, obrzędowe, np. ogniska. Po prostu je uwielbiam, w tedy możemy sobie
pośpiewać porozmawia, oraz popląsać. Cały obóz był po prostu świetny, rankiem
zawsze zaprawa, następnie śniadanie itd. a wieczorem rozmawianie z ludźmi…
Niestety obóz przeleciał bardzo szybko, a ostatnią noc (zieloną noc) spędziłam
na śpiewaniu. Było zimno, ale było warto. Siedziałam przy samym ogniu,
patrzyłam w bezchmurne niebo i śpiewałam razem z dh. Piotrem piosenki SDM,
których nikt nie znał. Tak to bym mogła spędzać wszystkie noce. Niestety
dotrwałam tylko do 5.00 a następnie poszłam spać, co jak się później okazało
było złym pomysłem. Obudziłam się o 7.00 z czymś zimnym na twarzy… Szybko wytarłam
się do koca i gdy na niego popatrzyłam był brudny z pianki do golenia, a
wszyscy tam obecni śmiali się do rozpuku i w końcu ja też się zaczęłam śmiać.
Mimo wszystko byłam bardzo zmęczona, ale musiałam iść się umyć zimną wodą,
zjeść śniadanie i przygotować się do wyjazdu. Przed wyjazdem, nie zabrakło
oczywiście najrozmaitszych rozmów, przeważnie z kadrą i oczywiście pożegnań.
Czułam, że mimo tego, iż obóz trwał dwa tygodnie spędziłam na nim tylko pięć
dni. Bardzo żałowałam, że nie mogę zostać na kolonii zuchowej, no ale cóż
wszystko ma swój koniec ;) Kiedy wsiadłam do autokaru poczułam, że cała noc
spędzona, przed ogniskiem to był bardzo dobry pomysł, ponieważ zaraz po tym
zasnęłam. Obudziłam się w połowie drogi kiedy zatrzymaliśmy się na stacji, by
coś zjeść. Po przystanku kiedy znów wsiadłam do autobusu znowu zasnęłam i
obudziłam się dopiero na miejscu. Tym sposobem moja podróż z jednego krańca
Polski na drugi trwała 5 min ;)) Kiedy wysiadłam z autokaru, przywitałam się z moimi rodzicami, wręczyłam im plecak i
poszłam ustawić się w bratnim kręgu. Zaśpiewaliśmy harcerską pożegnalną pieśń,
puściliśmy „iskierkę” i w ten sposób pożegnaliśmy ostatni wspólnie spędzony
dzień. Po tym wszystkim, przyszedł czas na pożegnania… Niestety nie wytrzymałam
i moje oko puściło kilka łezek, ponieważ nie wiadomo kiedy jeszcze spotkam tych
świetnych ludzi i kiedy będę miała jeszcze okazję uczestniczyć w tak świetnym
obozie (dziękuję)…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz