środa, 6 grudnia 2017

Obóz harcerski w Jerzwałdzie

     

Za chwilkę obóz! Zostały jeszcze cztery dni! Tak bardzo się niecierpliwiłam, że postanowiliśmy pojechać razem z rodzicami i Martynką na miejsce obozu, czyli do Jerzwałdu, który był od nas oddalony o 40 km. Obóz miał miejsce na polanie Krupówki, która była przepięknym miejscem. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, przywitaliśmy się ze wszystkimi (czyli z kadrą). Następnie, kadra po całym dniu pracy, poszła popływać. Plażę mieliśmy zaraz koło podobozu. Woda była bardzo ciepła z powodu kilkudniowych upałów. W końcu musiałam już jechać, lecz mówiłam sobie w duchu jeszcze tylko trzy dni i znów powrócę w to miejsce. Pożegnałam się i pojechałam na pole campingowe. Nie wiedziałam jednak, że mój tata dogadał się z druhem komendantem i mieliśmy jutro tam znowu przyjechać, tylko z przyczepą. Rankiem spakowaliśmy się i ruszyliśmy na podobóz, a tam wzięliśmy się do pracy. Przed przybyciem obozowiczów wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik. Musieliśmy między innymi grabić siano, rozstawić połowę namiotów, itp. Wieczorami zwykle chodziliśmy się kąpać i siedzieliśmy przy ognisku. W ostatni dzień, przed przybyciem harcerzy, męska płeć zaczęła tworzyć wartówkę, która znajdowała się jakieś 2,5 m nad ziemią. Wejście na nią zapewniała drewniana drabinka. Szczerze mówiąc ze wszystkim uporaliśmy się na styk.



    5 sierpnia na polane Krupówki, przyjechali obozowicze. W tym momencie rozpoczął się mój kolejny obóz, byłam bardzo szczęśliwa. Najpierw dh. Karol oprowadził wszystkich obozowiczów (łącznie ze mną), po całym podobozie, a następnie wszyscy wzięliśmy się do rozkładania reszty namiotów. Nareszcie rozpoczął się ten (chyba) najbardziej wyczekiwany moment… Przydzielenie do namiotów… Zostałam przydzielona do namiotu nr. 4 razem z Anką, Karoliną (były w moim wieku) i z Sarą oraz drugą Karoliną. Nie do końca byłam pewna, czy będzie mi dobrze w tym zastępie, ale jak się później okazało był to świetny i najwspanialszy zastęp pod słońcem. 


Niestety po czterech dniach obozu, młodsza Karolcia musiała od nas odejść, ponieważ bardzo tęskniła za mamą (zresztą jak prawie  wszystkie dzieci, które nie miały przynajmniej 12 lat) i wolała być bardziej w towarzystwie swoich koleżanek  niż w naszym. Nastąpiła więc „wymiana”, ponieważ za Karolinkę, przyszła do nas Pola, czyli kolejna dziewczyna w moim wieku ;) W tym momencie w naszym namiocie były cztery trzynastolatki i jedna jedenastolatka, z którą uczęszczam do tej samej szkoły, czyli Sara. Sara też bardzo tęskniła za mamą i chciała nawet pojechać do domu, ale po trzech dniach, magicznie jej przeszło i była osobą nie do poznania. Wiadomo rozmawiała z mamą itd. ale jej humor niejednych zaskakiwał. Razem z moim zastępem robiliśmy, różne cuda, np. pajęczynkę, czyli tzw. tablice ogłoszeń. By stworzyć to dzieło, użyliśmy dużą ilość czerwonej taśmy i papierki po cukierkach i czekoladzie, czyli po słodyczach. Przez cały obóz, opiekunem naszego obozu, był dh. Kacper, czyli Pulpet. Tak szczerze mówiąc to był to jedyny w swoim rodzaju obóz, połączony z wodniakami, a Pulpet, Karolcia i Anka takimi właśnie wodniakami byli. Oprócz dziwnych pomysłów, mój zastęp brał udział również w różnych grach, zarówno nocnych jak i terenowych „dziennych”. Jedną z takich gier dzienno - nocnych, była gra polegająca na odnalezieniu swojego spadochroniarza, który rozbił się gdzieś i czeka na ratunek. By rozpoznać swojego spadochroniarza podzielono nas na patrole i dano nam bibuły jako życia, np. koloru różowego. Nasz spadochroniarz miał mieć ten kolor również na ramieniu. Jednak wielkim utrudnieniem, byli partyzanci, którzy mogli nas zabić (zrywając bibułkę) i (co najważniejsze) nie mogli nas dopuścić do spadochroniarzy, których musieliśmy uratować i przenieść na podobóz. Rozbitki znajdywały się w lesie, a przeniesienie ich i nie umarcie jednocześnie utrudniał ograniczony czas, tym bardziej, że musieliśmy ich jeszcze znaleźć. Gra się rozpoczęła i ja razem z moim patrolem ruszyłam w las. Lecz niestety zaraz po tym zamiast znaleźć spadochroniarza znaleźliśmy partyzantów, którzy za jednym razem wybili cały mój patrol. Zostałam sama, wiedziałam, że mi się pewnie nie uda, lecz szukałam dalej. Niestety gra się skończyła i wszyscy wrócili na podobóz… Oczywiście było jeszcze dużo więcej podobnych gier, lecz oprócz nich odbył się mój pierwszy obozowy chrzest… Nie wiedziałam co to jest, ponieważ rok temu na obozie niestety się nie odbył. Zaczęło się od tego, że należało założyć stroje kąpielowe i wymyślić sobie strój leśnego człowieka. Niewiele myśląc skombinowałam sobie spódnice. Nagle gwizdek i rozkaz, by ustawić się w dwu szeregu. Następnie wydano komendy aby stanąć tak aby druh mógł przejść między nami(między pierwszym, a drugim szeregiem), a nasze twarze były skierowane ku niemu. Jak się później okazało nasz chrzest składał się z trzech części i to była właśnie ta pierwsza… Pulpet przyszedł z wielkim wiadrem błota i zaczął nas smarować, a my stojąc na baczność nie mogliśmy się ruszać. Najczęstszą ofiarą błota padały włosy i policzki, to było straszne i zarazem śmieszne przeżycie. Następnie ubrani w same stroje kąpielowe i japonki poszliśmy do lasu. Tam na gruntowej drodze staliśmy w dwu szeregu i słuchaliśmy instrukcji dh. Mikołaja. Mieliśmy okrążyć wszystkie drzewa, przy tym kiedy słudzy (czyli Ci którzy mieli już chrzest) będą nas biczować gałęziami, następnie musieliśmy, przejść pod jedną ławką a nad drugą przeskoczyć. Później na kolanach mieliśmy przejść znowu do ścieżki. Było to niezwykle bolesne, ale i satysfakcjonujące i mimo, że miałam na sobie tylko strój, nie miałam żadnego kleszcza ;) Ostatnia próba polegała na tym, że musimy tańczyć wokół ognia, spalić nasze ciuchy (oczywiście te leśne) i spróbować czegoś bardzo dziwnego i jak się później okazało w skład tego czegoś wchodziły przyprawy, maga oraz środek na przeczyszczenia. O tak, ale ja uwielbiam harcerstwo ;)) oczywiście oprócz takich szalonych rzeczy, były też stonowane, obrzędowe, np. ogniska. Po prostu je uwielbiam, w tedy możemy sobie pośpiewać porozmawia, oraz popląsać. Cały obóz był po prostu świetny, rankiem zawsze zaprawa, następnie śniadanie itd. a wieczorem rozmawianie z ludźmi… Niestety obóz przeleciał bardzo szybko, a ostatnią noc (zieloną noc) spędziłam na śpiewaniu. Było zimno, ale było warto. Siedziałam przy samym ogniu, patrzyłam w bezchmurne niebo i śpiewałam razem z dh. Piotrem piosenki SDM, których nikt nie znał. Tak to bym mogła spędzać wszystkie noce. Niestety dotrwałam tylko do 5.00 a następnie poszłam spać, co jak się później okazało było złym pomysłem. Obudziłam się o 7.00 z czymś zimnym na twarzy… Szybko wytarłam się do koca i gdy na niego popatrzyłam był brudny z pianki do golenia, a wszyscy tam obecni śmiali się do rozpuku i w końcu ja też się zaczęłam śmiać. Mimo wszystko byłam bardzo zmęczona, ale musiałam iść się umyć zimną wodą, zjeść śniadanie i przygotować się do wyjazdu. Przed wyjazdem, nie zabrakło oczywiście najrozmaitszych rozmów, przeważnie z kadrą i oczywiście pożegnań. Czułam, że mimo tego, iż obóz trwał dwa tygodnie spędziłam na nim tylko pięć dni. Bardzo żałowałam, że nie mogę zostać na kolonii zuchowej, no ale cóż wszystko ma swój koniec ;) Kiedy wsiadłam do autokaru poczułam, że cała noc spędzona, przed ogniskiem to był bardzo dobry pomysł, ponieważ zaraz po tym zasnęłam. Obudziłam się w połowie drogi kiedy zatrzymaliśmy się na stacji, by coś zjeść. Po przystanku kiedy znów wsiadłam do autobusu znowu zasnęłam i obudziłam się dopiero na miejscu. Tym sposobem moja podróż z jednego krańca Polski na drugi trwała 5 min ;)) Kiedy wysiadłam z autokaru, przywitałam  się z moimi rodzicami, wręczyłam im plecak i poszłam ustawić się w bratnim kręgu. Zaśpiewaliśmy harcerską pożegnalną pieśń, puściliśmy „iskierkę” i w ten sposób pożegnaliśmy ostatni wspólnie spędzony dzień. Po tym wszystkim, przyszedł czas na pożegnania… Niestety nie wytrzymałam i moje oko puściło kilka łezek, ponieważ nie wiadomo kiedy jeszcze spotkam tych świetnych ludzi i kiedy będę miała jeszcze okazję uczestniczyć w tak świetnym obozie (dziękuję)…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz